Regulamin

1. Witam serdecznie na moim blogu! Piszę pamiętnik, więc moje opinie mogą być całkiem różne od Twoich. Jeśli chcesz podyskutować, to zapraszam, ale kulturalnie.
2. Nauczyciel służy w dużym stopniu mojej osobie, ponieważ dodając wyrażenia i widząc je codziennie tutaj na blogu, uczę się.
3. A co w następnym odcinku to zapowiedź kolejnego postu, ale czasami może się zdarzyć, że zamieszczę coś innego.
4. Proszę, dbaj o interpunkcję i ortografię, a mnie śmiało poprawiaj.
5. Zapraszam do czytania!


sobota, 18 maja 2013

10. Hej, za rok matura!

Witajcie, moje robaczki!
Za nami tydzień matur, które zdaje każdy wyrażający chęć przystąpienia do egzaminu dojrzałości. Dla mnie był to tydzień laby, bo oczywiście miałam trzy dni wolnego od szkoły i tej całej bandy idiotów. Pewnie większość z nas patrzyła na arkusze maturalne dostępne na stronie CKE. Wniosek? Tegoroczne matury były dosyć niewyrównane poziomem. Język polski przeraził mnie swoimi pytaniami do tekstu przeczytanego, bo nad wieloma zastanawiałam się i szukałam odpowiedzi w Internecie. Poza tym lektury "Przedwiośnie" i "Gloria victis" są mi jeszcze obce na moim etapie nauki, więc niewiele mam do powiedzenia. Jednakże matematyka wydała mi się łatwa. Nie było żadnych zadań specjalnie wyszukanych. Ot, wystarczy powtórzyć działy, ogólne wzory i mamy spokojnie zdaną maturę powyżej sześćdziesięciu, siedemdziesięciu procent. Angielski spowodował, że parsknęłam śmiechem pod nosem. Podstawa to dramat. Banalne wyrażenia, które zna każdy uczeń, który już bez mamusi przychodzi do szkoły. Teksty i zadania na poziomie gimnazjalnym. Spokojnie włożyłabym je do arkusza testu kompetencyjnego, ale co to, do cholery, robiło na maturze? Poziom rozszerzony to żenada. Pierwsze dwa zadania gramatyczne, czyli transformacje i słowotwórstwo, zrobiłam bezbłędnie ustnie w minutę. Matura rozszerzona to trudne teksty, z których masz zrozumieć ogólny sens i jakieś pojedyncze wnioski. Absolutnie nie ma takiej możliwości, by ten tekst był przez ucznia w całości zrozumiany, by żadne słówko nie stanowiło tajemnicy... a tymczasem słowniczek spoczywający na moim biurku nie przydał się do niczego. Już nie wspomnę o tej pomyłce "CKE" z którymś tam zadaniem. Niby tak, bo kto to widział dawać podsumowania przed tekstem? Ale osoby o IQ muszki owocówki mogły się tylko nie zorientować, jak to wpisać. Przecież jak byk widać, że ostatni fragment do zatytułowania jest zakończony luką nad nim, więc analogicznie można było przyporządkować wszystko. Bez przesady. Stres? Nie rozśmieszajcie mnie. Skoro ktoś się stresuje na maturze na tyle, by nie wywnioskować gdzie wpisać literkę A, to nie powinien w ogóle kończyć liceum.
Przede mną moja matura. Nie wiem, czy po niej będę tak samo wyszczekana, jaka jestem teraz, ale w zabobony nie wierzę.
Generalnie matura to największe gówno w historii polskiego szkolnictwa. Jak można łączyć ze sobą egzamin po szkole średniej i egzamin na uczelnie wyższą? Jestem zbyt młoda i zbyt głupia, żeby to zrozumieć.
Matura to bzdura i tyle w tym temacie. Z kiepskim wynikiem dostajesz się na luzie* do najlepszych uczelni, a tam robisz tylko prezentacje, projekty i wybierasz fajną łapówkę w monopolowym dla wykładowcy. Tym oto sposobem ślizgasz się pomiędzy poszczególnymi latami akademickimi z indeksem w łapce.
___________________________________

Tak z innej beczki polecam serdecznie film "Olympic has fallen", który dwa dni temu wszedł do kin. Weszłam na salę zestresowana i zła, bo nie dość, że w domu wysłuchuję kłótni non stop, to całe pięćdziesiąt kilometrów do kina słuchałam po raz drugi. Usiadłam w wygodnym fotelu, wzięłam z torebki paczkę żelek Haribo i od razu przestałam je jeść. Film akcji, który z pewnością nie jest idealny. Było parę wpadek przy scenach, kilka nielogicznych rzeczy, ale ogólnie bardzo przyjemny kąsek. Dwie godziny siedziałam i patrzyłam z otwartą buzią. Efekty całkiem niezłe, tylko może nieco zbyt głośne dźwięki, nawet jak na kino. Można było ogłuchnąć. Poza tym film interesujący, wciągający, aktorzy niczego sobie. Jakichś szych kina nie było, tylko mniej znani aktorzy - i to jest strzał w dziesiątkę.
___________________________________

Ostatnio dałam się namówić na randkę. Tak właściwie to wczoraj, a nie ostatnio. W zasadzie to nie była randka. Pojechałam z moim wieloletnim znajomym/kumplem/dobrym kolegą i jego bratem do knajpy na pizzę. Ot, taki wyjazd z nudów. Totalna klapa. Żenada. Chyba się zabiję, a w najgorszym wypadku niech ktoś mnie uderzy czymś ciężkim, żebym zapomniała o tym. Po pierwsze uzgodniliśmy, że ja płacę za siebie. Nie pozwolił mi. Czułam się jak Lolita. Nie mogłam nawet zjeść spokojnie, bo źle się czułam z myślą, że nie jem za swoje. Po drugie dnia poprzedniego napisałam mu esemesa już sama nie wiem o czym, było późno, byłam zmęczona. On chyba coś opacznie zrozumiał, bo całą drogę męczył CO JA MIAŁAM NA MYŚLI. To było na zasadzie "skoro już ustaliliśmy, że Cię nie denerwuję, to jak to jest?". Przypomnę, że był z nami jego brat. W knajpie to samo. Ciągle pokazywał mi tego esemesa ode mnie. Przy mnie pokazał go bratu. Nigdy nie czułam się tak strasznie zażenowana. Po trzecie ciągle mnie dziubał palcem, dotykał mojej torebki, gmerał w niej. Mówię raz, żeby mnie zostawił i moja prośba pozostała bez echa. Na chwilę odczepił się ode mnie i mojej torebki, by zapytać po raz dziesiąty, o co chodziło w tym esemesie **. Byłam na skraju załamania emocjonalnego. W aucie znowu zaczął o to pytać. A najgorsze były te jego sarnie ślepia. Będzie mnie ten widok dręczył do końca życia. Patrzył na mnie w tej knajpie jak na bóstwo. Szczegół, że jestem przeciętną dziewczyną z kilkoma kilogramami nadwagi. Patrzył jak wół na malowane wrota. Ciągle zwracał się do mnie. Potrafił przerwać bratu w połowie kwestię, by o coś mnie zapytać z tymi sarnimi gałami. W ogóle nie liczył się z moim zdaniem. Chciałam zapłacić za siebie, to nie pozwolił. Chciałam żeby mnie nie dotykał, to nie zrozumiał. Ciągle narzucał mi swoje zdanie. Nie chciałam poczęstować się cukierkami, bo jadłam pizzę przed dziesięcioma minutami. Jeden raz proponuje, drugi, trzeci, siódmy, macha torebką mi przed oczyma. Mówi, żebym nie pisała esemesów przy nim. Nie znałam go od tej strony.
W domu pacnęłam się ręką w czoło i doszłam do jedynego słusznego wniosku: ja mu się muszę podobać.
Jak się z tego wyplątać?

Przepraszam, że tak dużo gadam o sobie, ale czułam potrzebę, by wyjawić tę sytuację Wam. Okropnie mnie ona męczy. Chciałabym z nim zerwać kontakt raz na zawsze, ale co mu powiem?
Pozdrawiam wszystkich serdecznie.

*przykład sprzed pięciu lat, gdy jeszcze ludzie na studia szli masowo, z jednej z najlepszych uczelni w Polsce według rankingów prestiżu.
**wierzcie lub nie, ale AUTENTYCZNIE pytał mnie o to zdrowo ponad dziesięć razy. Nie znałam go od tej strony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz