Heheszki.
Dobra, bardziej durnowato nie mogłam rozpocząć tego posta. To jeszcze raz.
Czołem, czołem i pod stołem!
Piszę, bo mam w głowie klasyczny mindfuck, zwany też przez polski kwiat młodzieży pierdolcem umysłowym pospolitym. Zwariowany dzisiaj dzień mamy w mojej małej wiosce. Otóż mój wieloletni sąsiad (dziwnie to zabrzmiało), wreszcie ukończył seminarium i dzisiaj miał odprawić pierwszą mszę, czyli prymicję. Już od dawna ta plotka krążyła w moim domu i w domu sąsiadów. Wczoraj jednak oniemiałam. Wybrałam się do sklepu. Po drodze aż do kościoła na prawie wszystkich płotach jakieś wstążeczki z bibuły, gałązki krzaków, dziwne trójkąciki z wizerunkami matki boskiej. Idę dalej - bo do sklepu grubo ponad kilometr - i całe to zjawisko tylko się potęguje. Ludzie koszą fosy i trawniki, odmiatają chodnik z całego syfu. Nawet ktoś się pokusił o wykoszenie trawy po drugiej stronie drogi, po której nikt nie mieszka, a pola są bezpańskie. Ale to nic. Wchodzę do sklepu, a tam wisi tabliczka, że w dniu jutrzejszym (tj. dziś właśnie) sklep zamknięty z powodu prymicji... No pięknie!
Dzisiaj rano wstałam z jeszcze większym mindfuckiem. W zasadzie nie wstałam. Zostałam wyszarpana z łóżka przez babkę, która wyszła dwa piętra o siódmej rano, by mi kazać ubrać płot w to gówno. Kategorycznie odmówiłam. Potem nastąpiła stara jak świat przyśpiewka, że "Zoścyne dzieci w Kościele rządkiem do komunii, a ty co, bezbożnico?!". I tak dalej, i tak dalej. Summa summarum i tak nie poszłam, tylko wróciłam do łóżka. Przepraszam bardzo, ale wstaję sześć dni w tygodniu równo o szóstej rano. Mam ochotę wyspać się w niedzielę, czy to coś złego? Babcia sama ubrała, a w zasadzie narzuciła na płot te trójkąty, krzywo związała - na moje oko robota trwała trzy minuty i pięć sekund - i wydarła się ponownie, że ona praktycznie jest umierająca (jak wszystkie babki) i się zmęczyła. Około godziny dziesiątej usłyszałam przeraźliwe wycie syreny i jakieś dzikie śpiewy, które pogrzebowymi na pewno nie były. Wychodzę na balkon i co widzę? Spod domu sąsiada wyjeżdża wóz strażacki z syreną na całego, za nimi orszak ludzi. Setki ludzi. To znaczy tylko rodzina, a te setki czekały na drodze, by z orszakiem wyruszyć do kościoła. Jak mamę kocham, setki ludzi. Po jakimś czasie cały ten majdan ucichł i było cudownie. W pewnej chwili usłyszałam jednak ponownie syrenę. Dręczona złymi przeczuciami, po raz kolejny wyjrzałam za okno. Otóż musicie wiedzieć, że paręnaście metrów ode mnie jest dom weselny. Ogromny, przebogaty i bardzo drogi. Właściciel miliony włożył w to cacko. Nieważne. Ot wyjrzałam i co zobaczyłam? Na przodzie jechała straż, za nią trzy dorożki zaprzężone w dwa konie każda. W pierwszej dorożce rodzice i krewni prymicjata, w drugiej sam zainteresowany z jakimś biskupem, w trzeciej orkiestra, która nawalała na skrzypcach i innych instrumentach "po górolsku, hej!". Za nimi jedzie prawdziwy orszak aut. Wszyscy skierowali się do domu weselnego. Autom nie było końca. Stąd pomysł na tytuł tego posta. Heheszki.
Do siego!
Chciałabym to zobaczyć :-)
OdpowiedzUsuńPięknie, ciekawe czy ten młody ksiądz miał coś do powiedzenia w tej sprawie.
Współczuję sytuacji rodzinnej, ale ten wpis mnie rozwalił, wracam do niego po raz kolejny i za każdym razem strasznie bawi mnie ta wizja. Ciężko uwierzyć, że są tacy ludzie.
OdpowiedzUsuńBubu, podobno coś takiego jest na porządku dziennym. Sama mocno się zdziwiłam :)
OdpowiedzUsuń