Regulamin

1. Witam serdecznie na moim blogu! Piszę pamiętnik, więc moje opinie mogą być całkiem różne od Twoich. Jeśli chcesz podyskutować, to zapraszam, ale kulturalnie.
2. Nauczyciel służy w dużym stopniu mojej osobie, ponieważ dodając wyrażenia i widząc je codziennie tutaj na blogu, uczę się.
3. A co w następnym odcinku to zapowiedź kolejnego postu, ale czasami może się zdarzyć, że zamieszczę coś innego.
4. Proszę, dbaj o interpunkcję i ortografię, a mnie śmiało poprawiaj.
5. Zapraszam do czytania!


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

15. Wakacyjna komercha, czyli jak wytrzymać korek na Zakopiance?

Długo nie pisałam, ale to nie dlatego, że zostawiłam Was samych sobie, drodzy czytelnicy. Po prostu byłam bardzo zajęta i w zasadzie odcięta od Internetu.

Przy okazji miałam ten zaszczyt, by zwiedzić Zakopane z moją siostrą i jej mężem. Coś strasznego. Zapraszam do czytania.

Niedzielny "rost beef" na Krupówkach
Przyjechaliśmy do Zakopanego parę minut przed południem. Oczywiście w pierwszej kolejności trzeba było zaliczyć poszczególne etapy podróżowania, tj. pięć razy postój na Orlenie, pobłądzenie dwa kilometry za domem rodzinnym i prawie-stłuczka trzynaście razy. Kij z tym, bo dojechaliśmy w miarę spokojnie i w jednym kawałku. Więc rozpakowaliśmy się, wykąpaliśmy po arcy długiej, bo trwającej godzinę podróży. Potem pojechaliśmy na termy do Bukowiny Tatrzańskiej. Nie przepadam za basenami, więc reklamy robić nie będę. Ot, basen jak basen. Trzy na zewnątrz, trzy w środku, jakieś dwie zjeżdżalnie marne, jacuzzi i coś dziwnego zwanego "Bulgotnikiem". Wszystko w cenie... pięćdziesięciu dziewięciu złotych za dwie i pół godziny. W sumie za dwie, bo to pół potrzebne jest na rozbieranie i ubieranie się. W cenę wliczony jest opieprz od pani sprzątającej, że w klapkach nie wolno iść do szafek. Baseny mnie nudzą. Po domęczeniu tych dwóch godzin poszliśmy do naszego auta i pojechaliśmy na Krupówki na obiad. Przez cały czas oczywiście kierowała moja siostra, która jeździć samochodem nie potrafi w ogóle. Bo oczywiście szwagier musi pić piwo za piwem. Weekend bez piwa jest straconym dniem, jak to mawia. Później stwierdził, że jeśli on ma na wakacjach nie wypić piwa do obiadu, to on chrzani takie wakacje. Na obiad wybraliśmy się z kumplem szwagra. Ja byłam zdecydowanie za McDonaldem, bo tylko takie jedzenie przysługuje mi w wakacje. Ale nie, nie, bo mężczyźni uparli się na zakopiańskie jedzenie. W końcu weszliśmy do knajpy, gdzie 100g jedzenia kosztowało 3 zł. Kawałek od Sphinxa. Sam widok jedzenia w gablocie mnie zniesmaczył, ale co robić? Toć sama do Donalda nie pójdę. Nabrałam więc na talerz sałatkę, kilka pieczonych ziemniaczków, łyżka sosu czosnkowego i dosyć duże kotlet de voile. Oczywiście wszystko na papierowych talerzach i w dodatku plastikowych sztućców. Poszłam zapłacić, a tutaj na kasie dwie panie grubo ponad sto kilo w majtach i bujają się jak naćpane klejem do framug we wszystkie strony. Zapłaciłam... trzydzieści złotych. Dobra, żart, dwadzieścia siedem. Ale zaokrąglanie lepiej oddaje powagę całej sytuacji. Myślę sobie: a kij, może będzie dobre. Usiadłam i najpierw z zamiłowaniem odkroiłam ziemniaczka, nurzając go w sosie czosnkowym... Który okazał się być jogurtem z jakaś przyprawą o smaku czosnku. Szczegół, że jestem uczulona na nabiał. Rozkroiłam mojego kotleta i jak wypłynęła z niego rzeka masła, tak nie wytrzymałam i poszłam do toalety. Trzydzieści złotych poszło się je... paść. Pamiętajcie, jeśli na Krupówkach zobaczycie jadłodajnię za 3 zł za 100g, to nigdy w życiu nie chodźcie tam. Nigdy. Wieczorem wybraliśmy się na Dworzec Tatrzański. Nie, nie ma tam pociągów. To bar na plaży. Z uśmiechem podeszłam do barmana, by zamówić drinka. Brak karty, brak wiedzy, więc poprosiłam o jakiś dobry, owocowy drink. Maliny, jeżyny, sos chilli, gin, sok żurawinowy, ananasowy, dwie inne rodzaje alkoholu. I poszło znowu dwadzieścia siedem złotych. Totalna załamka. Dla mnie to o połowę za dużo.

Poniedziałkowe tete-a-tete
Miało być Morskie Oko, ale szefostwo stwierdziło, że to za daleko i wyjedziemy sobie na Gubałówkę. Ja - w oczach łzy i zawód. Przesadziłam. Niemniej jednak inaczej wyobrażałam sobie pobyt w Zakopanem. Reszta imprezowiczów najchętniej kupiłaby sobie po dwa czteropaki i oglądała Eskę w naszym apartamencie, podjadając orzeszkami i w drodze po piwo do zamrażary podziwiając przez okno Giewont. Więc pojechaliśmy na Krupówki i zaparkowaliśmy. I co? Okazało się, że pomimo że mówiliśmy jaśnie szwagrowi, że w góry nie idzie się w kurtce za trzy stówy i wypolerowanych butach do trumny, to on i tak pójdzie. Bo nie będziemy nim rządzić. Sytuację uratował mój były i jego dziewczyna, którzy oznajmili, że wolą iść na nogach na Gubałówkę. Więc poszliśmy, a mój szwagier uparł się, że wyjedzie kolejką. I potem stwierdził, że w takim razie pójdzie kupić buty. Po co mu dobre buty, skoro chciał wyjechać, a nie iść pod górę, to nie wiem do dziś. Butów nie kupił, a pojechał się przebrać. Pobłądził, pewnie jak zawsze dziesięć razy wracał się po coś i dojechał po dwóch godzinach, gdy my sączyliśmy drugie piwo już na Gubałówce. W międzyczasie szłam pod górę z moim byłym, który jakoś nie mógł się odczepić ode mnie. Tym razem postanowiliśmy udać się na obiad do Sphinxa na Krupówkach. Przemiła obsługa, dobre jedzenie i pewne pieniądze. Byliśmy tam jeszcze dwa razy, olewając tradycję Zakopanego pod tytułem "placki ziemniaczane z mięsem tylko za 10 zł".  Wieczorem wybraliśmy się jeszcze raz na Krupówki, żeby posiedzieć. Oczywiście szwagier piwo za piwem, aż w końcu zaczął sypać niewybrednymi żartami. Ostatecznie moja siostra wsiadła w auto i nas zawiozła do apartamentu. Po drodze mijaliśmy bryczkę, której nie mogła wyprzedzić, bo się bała. Prawo jazdy ma dobrze z siedem lat, a boi się wyprzedzać. Ale kij z tym. Bo oto znowu pojawiła się na horyzoncie druga bryczka. Jechała za nią dwa kilometry, by stracić cierpliwość na zakręcie i na zakręcie wymijać ją. Cudem szczęśliwie dojechaliśmy, bo oczywiście jechał samochód z naprzeciwka. Jakoś zmieściliśmy się w trzech na pasie, ale co by było, gdyby koń się przestraszył? Gdyby tamten facet z naprzeciwka jechał szybciej albo nie trzymał się tak do końca krawężnika? Czasami sobie myślę, że ona w ogóle nie ma którejś klepki odpowiedzialnej za przewidywanie przyszłości na podstawie pewnych faktów. Nigdy nie zapomnę, gdy chciała w Wielkanoc pozbyć się drugiego łóżka z pokoju, które jej tam przeszkadzało. Rozłożyła je na części? Nie. Poprosiła o pomoc kogoś? Ależ skąd. Jakimś cudem wytachała je z pokoju i postanowiła zejść z nim po schodach, które w pewnym momencie zatrzymują się na półpiętrze i trzeba skręcić o dziewięćdziesiąt stopni. A łóżko, choć jednoosobowe, to raczej ciężkie było. Oczywiście stała nad schodami i próbowała je znieść. W efekcie spadło jej, rozbijając ścianę. Poszedł tynk, farba, regipsy. 

Wtorkowe mdłości
Mam straszny problem, który polega na tym, że jest mi niedobrze w autobusie. Czasami nie mogę wytrzymać już po jednym kilometrze, czasami słabo mi się robi, gdy wchodzę do środka. Straszna sprawa, nie życzę nikomu choroby lokomocyjnej. Mniejsza o to. Postanowiliśmy wyjechać na Kasprowy Wierch. Zaparkowaliśmy kawałek za rondem Jana Pawła II i okazało się, że do wyciągu trzeba iść dwa kilometry. Oczywiście od razu poszła gadka, że takich hektarów nie będą szli itepe. W końcu jednak poszliśmy. Po dwudziestu minutach ukazała się nam okropnie długa kolejka. Wystaliśmy swoją godzinę i otrzymaliśmy bilet. Po wejściu do urządzenia, potocznie zwanego kolejką, wiedziałam, że będę tego żałować. Z miejsca zrobiło mi się niedobrze. Jakoś wytrzymałam podróż, denerwując się na moją przygłupią rodzinę. Bo okazało się, że oni tylko fotki sobie strzelają. Nie zrozumiem tego nigdy. Każdy z nas zapłacił po pięć dyszek i zamiast cieszyć się widokami, to oni nastrajają aparat, sztucznie uśmiechają się do obiektywu i zdjęcia robią. Wyjechaliśmy na Kasprowy Wierch i pierwsze co ja zrobiłam było rozglądnięcie się. A oni lecą do jakiejś barierki i fotki strzelają, wkurzając mnie durnymi pytaniami czy też chcę. Więc poszliśmy na szczyt, do którego jest jakiś może kilometr, może mniej. Ledwo zipią, ale idą. Oczywiście na szczycie fotki, pod szczytem fotki. W końcu wracaliśmy. Oni skierowali się na herbatę, bo przecież to taki straszny wysiłek, a ja poszłam jeszcze pochodzić. Summa summarum wróciliśmy wcześniejszą kolejką, bo na szczycie wolno przebywać tylko godzinę i czterdzieści minut. Zaliczyliśmy obiad we Sphinxie, powrót do domu przy fochach i skarżeniu, ile to się nie nachodzili. Potem moja głupia siostra zrobiła telefonem zdjęcie. No trudno, jedno niech zrobi. Po czym okazało się, że wysłała je naszej matce esemesem. YAFUD.     

Środowe matki-polki ukośnik idiotki
W środę, przed wyjazdem, postanowiliśmy zaliczyć Jaskinię Mroźną. Cena na parkingu powala, bo zapłaciliśmy piętnaście złotych. Baca, stojący na drodze, zapytany stwierdził, że w jedną stronę trzeba iść cztery kilometry. I on nas podwiezie za drobną opłatą. Poszłam minutę później sama go zapytać i wersja się zmieniła do czterech i pół kilometra. Ostatecznie okazało się, że szliśmy niecałe dwa kilometry i staliśmy w kolejce po bilety pół godziny. Wreszcie weszliśmy do tej sławnej jaskini. Ciemno, mokro. No bo jaskinia. Ale warunki straszne. Strome zejścia bez barierek. Przed jaskinią żadnych ostrzeżeń. A gdybym była grubsza lub wyższa, to nie zmieściłabym się tam... Koszmar. Ciągle coś kapało mi na głowę, było ślisko, ile razy glebę zaliczyłam, to nie zliczę. Dwa razy przeciskaliśmy się na kuckach, skacząc jak żabki po metalowej kładce o szerokości pół metra na oko, w otoczeniu wody. Do samej jaskini szliśmy po kamieniach, które wyglądały jak wyszlifowane specjalnie na złość turystom. Można się było zabić. Po wyjściu z jaskini czekało nas mnóstwo schodków przeplatanych tymi samymi kamieniami. Na samym dole dopiero można było już prosto wracać do parkingu lub pojechać bryczką. A teraz pointa. Cały czas przede mną szła matka z dzieckiem, potocznie zwanym Madzią. Dobre imię jej wybrali, bo dziecinka miała sytuację nie gorszą niż Madzia z Sosnowca. Ja się nie mogłam przecisnąć, utrzymać równowagi, a ile razy to biedne dziecko w głowę dostało, ile razy uderzyło gdzieś, to nie zliczę. Warto dodać, że Madzia będzie mieć góra roczek. Nie chodzi, nie mówi, z wyglądu niemowlę. Może nawet około pół roku.   

Podsumowując: góry tak, górale nie.

Dziękuję za uwagę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz