Regulamin

1. Witam serdecznie na moim blogu! Piszę pamiętnik, więc moje opinie mogą być całkiem różne od Twoich. Jeśli chcesz podyskutować, to zapraszam, ale kulturalnie.
2. Nauczyciel służy w dużym stopniu mojej osobie, ponieważ dodając wyrażenia i widząc je codziennie tutaj na blogu, uczę się.
3. A co w następnym odcinku to zapowiedź kolejnego postu, ale czasami może się zdarzyć, że zamieszczę coś innego.
4. Proszę, dbaj o interpunkcję i ortografię, a mnie śmiało poprawiaj.
5. Zapraszam do czytania!


sobota, 19 października 2013

16. MORD i egzamin fi(teoretyczny)lozoficzny

To już za mną. W końcu. Udało się zdać prawko... Po trupach do celu.
Do egzaminu teoretycznego przystąpiłam na pełnym luzie. W buzi guma do żucia, w ręce dowodzik i zasiadam na moje miejsce. Z racji nazwiska i głupiego fuksa, całe życie miałam numerek siódmy w dzienniku, tego dnia z dodatkiem jedynki urodziłam się, więc wcale nie zdziwiłam się, gdy wylosowałam miejsce z numerem siódmym. Usiadłam, na lajciku rozwiązałam egzamin próbny i przystąpiłam do tego właściwego. Pytania? Z dupy wzięte i sformułowane trochę nielogicznie. Na dzień dobry wita mnie taki oto stwór: "Czy można gasić silnik przy nieograniczonym dopływie tlenu?". Niby proste pytanie, ale mam piętnaście sekund na odpowiedź i weź ty tu człowieku, pomijając nerwy związane z egzaminem, zrozum to pytanie i odpowiedz. Pytania w głównej mierze nieznane mi pomimo spędzenia namiętnego popołudnia na stronie z oficjalnymi pytaniami... Najbardziej zadziwia mnie poziom tych pytań. Z jednej strony mamy takie koszmarnie głupie, kiepsko sformułowane lub pytania w ogóle niezwiązane z życiem codziennym (między innymi znaki, które na co dzień nie zdarza mi się spotkać nigdzie) a z drugiej jakiś banał, który po prostu się wie (w stylu czy wolno wyprzedzać na torach kolejowych). Pierwszy egzamin oblałam, bo zabrakło mi jednego punkta, drugi zdałam dzięki jednemu punktowi. Na dwadzieścia osób zdawały po dwie, trzy. Zdawalność zabójcza, a każdy kolejny egzamin 32,50 zł. No ale nic, przetrwałam. Głupie pytania, testy, czytanie książek już były za mną, trzeba jeszcze było zaliczyć egzamin praktyczny.
Na praktyczny poszłam, już moim sposobem, na totalnym luzie. Wyjechaliśmy na niego stanowczo za późno. Mój instruktor jechał sto na godzinę, wyprzedzając na podwójnej ciągłej, ale summa summarum kwadrans przed egzaminem byliśmy na obrzeżach miasta. Stanęliśmy na jakiejś górce, każda z nas dwóch do egzaminu ruszyła raz z ręcznego, podjechaliśmy pod MORD. Szybko pokazaliśmy światła i polecieliśmy na egzamin trzy minuty spóźnieni. Ledwo weszłam do MORDu i wywołano mnie, więc poszłam. Po drodze zaliczyłam zderzenie z drzwiami, ale nadal na pełnym luzie poszłam do pokoju koordynacyjnego. Zobaczyłam egzaminatora: pana w średnim wieku, całkiem sympatycznie wyglądającego. Poszliśmy do auta i pomijając wszystkie nudne procedury przejechałam łuczek, wycofałam do górki przeznaczonej na ruszanie z ręcznego. Po drodze dostałam ochrzan, że nie patrzyłam przez ramię, tylko w lusterka. Na luzie ruszyłam z ręcznego i nagle stał się problem. Nakaz jazdy w lewo, ale egzaminator zniknął. Czekać na niego, jechać? W końcu przyleciał do mnie z pytaniem DLACZEGO PANI NIE JEDZIE? Wsiadł do auta i skierował mnie na drogę główną. Zrobiłam trzy skręty w prawo, ze trzy w lewo, zawracanie na rondzie i miałam skręcić na osiedla, by zaparkować. Egzaminator wydał to polecenie tuż przed skrętem, więc jedynie udało mi się zredukować bieg na trójkę i zatrzymać się. Ruszam raz i zgasło. Drugi. Trzeci. Czwarty. W końcu pojechałam. Byłam pewna, że to koniec. Głupia ja cztery razy ruszałam z trójki. Z tego wszystkiego nie wszedł mi pierwszy bieg. Musiał mi egzaminator zmienić bieg, nie widzę innej opcji. Błogosławieni wszyscy kierowcy, którzy jechali za mną, że nie zatrąbili. Egzaminator mówił już: "No, w takim wypadku to...", po czym kazał mi zaparkować. Ale nie było gdzie, więc pojechaliśmy na inny parking. Powiedział "proszę zmienić kierunek jazdy" a ja miałam pustkę w głowie. Cholera jasna, który kierunek włączyć? Źle skręciłam kierownicą, sięgnął do niej i ją wyprostował i obrócił w drugą stronę. O dziwo nadal jechałam. Minęłam MORD, zawróciłam jeszcze raz i pojechałam zaparkować pod ośrodkiem w czasie czego dobiłam porządnie do krawężnika maską... I otrzymałam wynik pozytywny.

Po wszystkim egzaminator powiedział mi, że rekonstruuje wypadki drogowe i zwrócił mi uwagę, że jestem na drodze bardzo uważna. I to mnie uratowało. Patrzenia po znakach, ustępowanie pierwszeństwa, uważne włączanie się do ruchu, jazda dostosowana do warunków. Dlatego zdałam. Gdyby nie pustka w głowie, to bym ruszała z jedynki. Gdybym wiedziała, gdzie jadę, to bym dobrze skręciła kierownicą. Zdane krzywo, ale zdane i teraz mogę spokojnie uczyć się jeździć dalej.

Razem z placem i przygotowaniem do jazdy jeździłam niecałe pół godziny. Dostałam możliwie najprostszą trasę. Moja koleżanka jeździła pięćdziesiąt minut po całym mieście. Zaliczyła wielkie skrzyżowania, zawracania i po niepełnej godzinie oblała. Człowiek to jednak ma szczęście.

Ja tu gadu gadu o prawku, a miało być o pomocy. I będzie.
Denerwuje mnie ten temat jak nie wiem. Dlaczego wszyscy sądzą, że mamy obowiązek pomagać każdemu w każdej sytuacji. Denerwują mnie te ciotki, które idą oddać krew, szpik, nerkę, lewe jądro i głoszą całemu światu, że warto pomagać (to wcale nie jest aluzja do pewnej stacji telewizyjnej). Okey, jakaś Asia z Ostrołęki nie ma nóżek albo urodziła się z czymśtamczegoniepotrafięwymówić. Dlaczego ja, mieszkając na drugim końcu Polski, mam jej pomagać? Od pomagania jest rodzina, przyjaciele, znajomi. Podobno jestem bezduszna i zobaczę, co za głupoty wygaduję, gdy sama będę potrzebować tej pomocy. Ale ja bym jej nigdy w życiu nie oczekiwała od całej Polski włącznie z panią Krystyną z Zimnej Wódki. Mamy klikać na Pajacyki, które pomagają niedożywionym dzieciom w Warszawie. W stolicy takich organizacji jest milion i pięć, w mojej wsi ani jednej. Mam klikać i pomagać jakimś młodym z Warszawy, podczas gdy na co dzień widzę brudne, głodne dzieci w sąsiedztwie? Mam klikać na jakieś miski z nadzieją,  że w którymś schronisku jakiś pies dostanie jedną breję więcej? Byłam raz w życiu w schronisku z prawdziwego zdarzenia. Pierwszy i ostatni. Może i jestem nieczułym draniem w ciele dziewczyny, ale tego widoku nie umiem znieść. Kilkadziesiąt, może nawet około setki, psów sponiewieranych, brudnych, w klatkach. Wszędzie odchody. Miska z wodą i z jakąś brązową breją. Każdy patrzył na mnie wielkimi oczami i błagał o wzięcie ze sobą. No i jak ja mam im pomóc? Nie żyję z myślą, jak niektórzy ludzie, że jestem w stanie zbawić cały świat. Nie jestem zła. Jeśli widzę, że do autobusu wchodzi starsza babka z zakupami, ledwo zipiąca, na głowie chuścina, zgięta w pół... to jej ustąpię miejsca. Czasami zagadam. Te staruszki są takie miłe, bo z reguły to wśród obcych ludzi szukają towarzystwa. Pomogę nieść te zakupy. Mam straszne współczucie dla ludzi starszych i dla zwierząt. Reszta mnie nie rusza. Rozwalone na pół ciało motocyklisty, który zabił się kawałek od mojego domu sprawiło, że wzięłam jeszcze jednego cukierka z torebki i wzruszając ramionami poszłam do domu.

Wiele osób mocno potępia taki tok myślenia. No ale on jest mój i tylko mój, więc cóż radzić?

Tymczasem matura za pasem (ale mi się rymło...), studniówka.

Do następnego!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz